Piotruś

tę stronę przeglądano: 2 686 razy

Oto jest Piotruś. Ruchliwy pięciolatek z błyskiem w oku, zachłannie poznający świat. Zupełnie tak, jakby koszmar sprzed niemal trzech lat był tylko złym snem…

Zaczęło się niewinnie. Piotruś miał niespełna dwa lata, kiedy zaczął dziwnie oszczędzać prawą rękę podczas codziennych czynności i zabawy. Zupełnie tak, jakby coś go bolało. Nie sygnalizował jednak bólu. Pierwsza myśl, jaka przyszła rodzicom do głowy, to przypuszczenie, że dziecko nadwyrężyło lub zwichnęło rękę. Tym bardziej, że Piotruś to typowe „żywe srebro”. Pojechali z maluchem na prześwietlenie, które zresztą nie wykazało żadnych zmian. Ale zachowania dziecka nie ustąpiły, więc rodzice postanowili skonsultować się z lekarzami w Lublinie.

„Pamiętam jak dziś”- wspomina Dorota- „pojechaliśmy na Chodźki, lekarz zrobił prześwietlenie. Piotrek darł się w niebogłosy. Wracałam z kliszą i cieszyłam się, bo z opisu nie wynikało żadne złamanie. Z głupio zadowoloną miną weszłam do gabinetu, bo w sumie dziecku nic nie jest. Ale lekarz popatrzył na kliszę i zrobił się bardzo poważny. Proszę państwa, dziecko ma guza pod łopatką. To poważna sprawa…”

Jak grom z jasnego nieba. Gdzie? Skąd? Dlaczego? Lekarze nie pozwolili zabrać Piotrka do domu. Należało w trybie natychmiastowym wykonać serię badań, by zdiagnozować rodzaj guza i jego właściwości. Tata został z maluchem w szpitalu, a mama pojechała po ubrania.

„Wiesz” – mówi cicho – „ byłam jak lunatyk. Kiedy to wspominam, wciąż jeszcze drżą mi dłonie. Nie potrafiłam wyjść z tego szpitala, stałam jak słup w poczekalni. Gdyby nie wyciągnął mnie stamtąd mój brat, pewnie stałbym tam do wieczora…ja wiedziałam, co to jest guz…”

Ale jeszcze wtedy nie wiedziała wszystkiego. A dalej, było już tylko gorzej. Wyniki były jednoznaczne: mięsak Ewinga – złośliwy nowotwór kości. Co może być gorszego dla rodzica, który dowiaduje się, że jego dziecko jest nieuleczalnie chore? Można rozpaczliwie trzymać się nadziei. Jeśli jeszcze jest miejsce na jakąkolwiek nadzieję…

Dalej był tylko wyścig z czasem. Chemioterapia, kolejna chemioterapia, operacja usunięcia łopatki, kolejna chemioterapia, kolejna, kolejna…szpital w Lublinie zamieniony na szpital w Warszawie i walka o życie dla kogoś, kto przecież tego życia poznał tak mało. Piotruś zbladł, miał sińce pod oczami, stracił włosy i przerażał swoim wyglądem. Był wycieńczony kolejnymi chemiami i potwornie słaby. Największym problemem po chemii staje się jednak  nie to, że organizm jest słaby, ale fakt, iż brakuje mu jakiejkolwiek odporności. Kiedy organizm się nie broni, każda infekcja, z pozoru nawet błaha, stanowi śmiertelne zagrożenie.

Piotruś wygrał wyścig z czasem. Operacja i chemioterapie przyniosły oczekiwany skutek, w sumie chemii dziecko przyjęło znacznie więcej, niż powinno. Pomimo tego, że zdiagnozowany jako złośliwy, guz się nie odnowił, a maluch zaczął wracać do zdrowia.

„Dziś myślę” – mówi Dorota – „że to żywiołowy charakter uratował Piotrusia. Kiedy był jeszcze bardzo słaby, łapał za stojak od kroplówki i dreptał po szpitalnym korytarzu. On się po prostu nie poddawał”.

„ A Ty?” „ A ja…wiesz, czasem są momenty trudne…mamy jeszcze dwoje dzieci. Kiedyś starsza córka zapytała mnie  – mamo, czy Piotruś umrze? Uwierz, to takie pytania, których starasz się sobie nie zadawać, ale kiedy ktoś cię przed nimi stawia, nie masz odwrotu. Powiedziałam jej, że nie. Bardzo chciałam wierzyć w swoje słowa…”

Spełniło się. Może mocą modlitwy, która towarzyszyła im przez cały czas, może uporu malucha, który postanowił poznać życie, może lekarskich umiejętności i specyfiki tego akurat przypadku.  Spełniło się, ale to nie oznacza, że się zakończyło. Co trzy miesiące Piotruś przechodzi serię specjalistycznych badań. Wypadają pomyślnie.

„Jesteś spokojna?” „ Nie jestem.” – Odpowiada Dorota – „Wiesz, w sumie żyję na bombie zegarowej. Każda wizyta w Warszawie, to taki poziom adrenaliny, że trudno to sobie wyobrazić. Znałam już dzieci, które wyszły z nowotworów, a potem coś się odezwało. Coś, co teoretycznie nie miało prawa. Czy ich rodzice walczyli mniej? Nie sądzę. Spotykam ich na kolejnych badaniach. A niektórych już nie spotykam…ale pomimo tego, co tak boli, w najtrudniejszych chwilach człowiek nawet nie wie, jak wielką wolę walki w sobie nosi. I jak bardzo świat wartości może ulec przeobrażeniu. Dziś denerwuję się tym, że moje dziecko nie ma ochoty ubierać się do przedszkola. Nawet sobie nie wyobrażasz, jak fajnie mieć takie problemy. Bo życie na krawędzi uczy pokory. Patrzę na wszystko, co za nami, na ogrom bólu i doświadczeń, na drogę, którą przebyliśmy razem z Piotrusiem. I wierzę w cuda.”